niedziela, 3 września 2017

Siódmy sezon „Gry o Tron”, czyli frustrata słów kilka




 Tekst zawiera niewielkie spoilery

Dwudziestego ósmego sierpnia miała miejsce emisja odcinka „Smok i wilk” kończącego siódmy sezon Gry o Tron – najpopularniejszego serialu naszych czasów. W czasie wieczornej premiery pobito rekord oglądalność, a dziesiątki rozhisteryzowanych widzów z zapartym tchem oglądało wieńczące go sceny. I nie zrozumcie mnie źle, nie chce nikomu odbierać przyjemności z seansu – jeśli tylko macie na to ochotę, to może was to bawić. Oczywiście pod warunkiem, że logikę ciśniecie w kąt, zapomnicie o tym co było kiedyś i przygotujecie się na bezmózgie show.

Gra o Tron przez większość czasu swojego trwania była tak dobra, z powodu niespotykanej nigdzie indziej logiczności wydarzeń. Nie bawiła się w najmniejsze złudzenia, pokazywała świat takim jaki jest, a właściwie takim jaki mógłby być, gdyby taki świat jak Westeros istniał. Nikt nie bawił się tutaj w jakiekolwiek konwenanse: jeżeli popełniłeś błąd, to płaciłeś za to odpowiednią cenę. Warto napomknąć również, że wszystkie postaci miały swoje cele i charaktery, a cała fabuła była konsekwencją podejmowanych przez nie działań. Geniusz tego serialu objawiał się właśnie najmocniej poprzez różnorakie persony. Nie było tutaj postaci idealnie złych i idealnie dobrych, każdy miał swoje wady, ułomności ale i stać go było na czyny budzące sympatię (pomijając kilka gnid pokroju Joffreya). Widz z nieskrywaną przyjemnością oglądał istny taniec intryg, zawiłe polityczny pojedynki w wykonaniu charyzmatycznych i ciekawych osobowości, a wszystko to w sosie wspaniałej muzyki, dobrych scen akcji i szokujących cliffhanger'ów.


Gdzie się podziały takie dialogi?


 
I tak wszystko trwało sobie radośnie, aż do końca czwartego sezonu, gdy to scenarzyści zdecydowali się porzucić książkowy oryginał i poprowadzić historię inną od niego, odrębną ścieżką. Owocem ich starań był przeciętny i nudny sezon piąty. Przyznaję się szczerze, zwątpiłem w nich wtedy. Oto zaproponowano mi historię niezwykle uproszczoną, pełną skrótów fabularnych i pozbawioną większości tego co w niej kochałem. Postacie spłycono, wątki wycięto, a także zapoczątkowano całkiem wyraźny podział na „tych dobrych” i „tych złych”.

W chwili, gdy czułem się pozbawiony wszelkiej nadziei na ciekawe zawiązanie akcji w przyszłości... Scenarzyście podźwignęli się z kolan i zafundowali nam wspaniały rollercoaster, pełen emocji. Nie miałem już czasu chlipać nad skasowaną częścią historii, to ta którą dostałem porwała mnie bez reszty. Wiele postaci zginęło w tym sezonie (ponad dwadzieścia!), historia skakała z wątku na wątek, a bohaterowie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji się spotkać zaczęli łączyć siły. Była to opowieść genialnie pozszywana z tego co wcześniej rozdarto i owszem, zdarzało się, że kilka szwów wyglądało na zrobione „na odwal się”, ale cóż z tego, skoro efekt końcowy był doskonały?

W mojej subiektywnej opinii to najlepsza sekwencja całego serialu

A teraz skończył się sezon siódmy i nie pozostało mi nic innego jak wyrzucić z siebie odrobinę jadu i frustracji. Bo zaprezentowana mi nowa część historii, popełniła wszystkie grzechy piątego sezonu i dorzuciła jeszcze morze nowych. Pamiętacie jak wspomniałem, że w szóstym sezonie zginęło wiele ważnych postaci? Okazało się, że zbyt wiele. Naprawdę. Odeszli starzy, wielcy gracze, pozostawiając losy gry w rękach postaci miałkich i nijakich, które dodatkowo spłaszczono i pozbawiono wszelkiej charyzmy. Nie wiem czy to wina beznadziejnego aktorstwa odtwórców głównych ról, scenariusza czy reżyserów, ale postacie, które dawniej lubiłem nie wywoływały we mnie teraz żadnych emocji. Co więcej, podział na dobrych i złych dokonał się już ostatecznie. Nawet gdy pewna pozytywna bohaterka daje popis wojennemu okrucieństwu nakazując spalić pewnego generała i jego syna to...

Nic z tego nie wynika! To największy błąd jaki może popełnić Gra o Tron. Nic, zupełnie nic! Siostra grozi siostrze śmiercią? W kolejnym odcinku ich relacje będą normalne, bo przecież nic się nie stało! Ktoś pali ludzi, na co przerażona patrzy osoba, która do tej pory uważała „podpalacza” za wcielenie wszelkich cnót? Co z tego, dwa odcinki to wystarczająco dużo czasu, żeby zapomnieć! Co więcej zapominanie działa wybiórczo, można na przykład oskarżyć kogoś o czyn, w którym samemu brało się udział, ujawniając równocześnie swoje winy... ale sędziowie będą pamiętać tylko o tym, że oskarżony jest winny! Postać wpada do wody, w środku wrogiej armii, w pełnej płytowej zbroi? Dawniej jej los byłby pewną śmiercią... ale scenarzyści potrzebują, żeby przeżyła więc... przeżywa! 

Czy ktokolwiek wierzył, że główny bohater zginie w tym momencie?
 
O właśnie, to kolejna rzecz ważna zaznaczenia. Dobrzy bohaterowie stali się nieśmiertelni i nietykalni. Nikt chyba nie wierzył, że pewien Pan nie zostanie ocalony z pewnej wysepki, ale twórcy pokazywali nam to jako moment największego napięcia. Stwierdzam to ze smutkiem i żalem, ale Gra o Tron przestała budzić we mnie jakiekolwiek napięcie.

Co więcej mrowie sytuacji rozwiązywanych jest przez typową deus ex machinę. Było to niedopuszczalne we wcześniejszych sezonach, ale w obecnym jest już niemal regułą. Regułą śmieszna, poniżającą, uwłaszczającą inteligencji widowni i dowodzącej, jak bardzo wyprani z pomysłów są scenarzyści.

I oczywiście, to wciąż nie jest zły serial. Oglądam go dalej, bo ciekawi mnie jak to wszystko się skończy, lubię sobie popatrzeć na dobre efekty specjalne i posłuchać wybitnej muzyki. Ale kto cieszyłby się z jedzenia suchej kaszy, gdy przywykł do najwykwintniejszych potraw? Najgorsze jest zaś to, że materiał na te 3 sezony znajduję się w napisanych książkach. I nie wymagam, żeby serial je ślepo naśladował. Może sobie wycinać wątki i upraszać, ale do cholery jasnej, jak już to robi, to niech robi to dobrze.

PS: Tekst jest dostępny także na portalu Nowa Fantastyka