niedziela, 17 grudnia 2017

Gwiezdne Wojny "Ostatni Jedi" - Recenzja bezspoilerowa




Bardzo rzadko zdarza mi się wyjść z sali, ochłonąć i nie potrafić wydać pełnej opinii o obejrzanym dziele. Tym razem jednak tak było. Po pierwszym seansie naprawdę nie wiedziałem co myśleć o najnowszych Gwiezdnych Wojnach. Film zdawał mi się szokująco wręcz nierówny, pełen scen zarówno genialnych, jak i nędznych. Drugi seans sprawił jednak, że moje zdanie jest już bardziej spójne i jednoznaczne.

Zaczynając od podstawy każdego filmu, czyli scenariusza, mogę powiedzieć, że nie jest źle. Ci, którzy prorokowali plagiat epizodu V, zdecydowanie przeliczyli się w czarnowidztwie. Film co prawda korzysta z ogranych schematów, ale w bardzo umiejętny i zaskakujący sposób je odwraca. Jest tutaj wiele scen, których w całej sadze jeszcze nigdy nie widzieliśmy, a część z nich w fenomenalny sposób zapada w pamięć. Niestety nie wszystkie w pozytywnym sensie – pewne fabularne rozwiązanie z Leią to chyba najgorsze, co się sadze przytrafiło od czasów Jar Jara. Mimo wszystko, tak szokujących zwrotów akcji nie było w Star Wars od czasu „Imperium Kontratakuje”, a większość scenariuszowych rozwiązań naprawia błędy „Przebudzenia Mocy”.

Tym, co zasługuje na szczególne wyróżnienie, jest postać Kylo Rena. To, jak wspaniale poprowadzono jego historię w epizodzie VIII niemal nie mieści się w głowie! Wątpię, aby ktokolwiek mógł narzekać na ewolucję tego charakteru co więcej, gdy spojrzy się na The Force Awakens, wyraźnie widać, że wszelkie zmiany logicznie z siebie wynikają. Jestem pełen uznania dla Riana Johnsona za poprowadzenie tego w ten sposób.

Kylo to zdecydowanie najciekawszy bohater nowej trylogii

Dobrze jest też jeśli chodzi o Luke’a Skywalkera. Choć finał jego wątku wydaje mi się nielogiczny, a motywacja związana z pobytem na Ahch-To nie przekonuje mnie całkowicie, to w ogólnym rozrachunku przeszłość i teraźniejszość mistrza Jedi zdecydowanie podnoszą moją ocenę filmu. Bardzo przyjemnie śledziło mi się także losy generał Lei (pomijając wspomnianą już scenę, o której bardzo, bardzo chciałbym zapomnieć) i wiceadmirał Holdo.

Warta odnotowania jest także postać Finna. Widać, że w czasie trwania filmu przechodzi on znaczną przemianę i ukazano to w poprawny, i zadowalający sposób. Niestety na tym muszę skończyć pochwały i przejść do bardziej gorzkiej części.

Poe Dameron okazuje się być skończonym idiotą. Im dłużej nad nim myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest to postać, która powinna budzić antypatię. Jej działania, choć motywowane szlachetnie, mają iście straszliwe rezultaty, a co gorsza pozbawione są wymiernych konsekwencji.

Rey zdaje się być na tle wszystkich pozostałych bohaterów niemal bezpłciowa. Jej postać nie przechodzi poważnych przemian, a wybory jakie podejmuje, zdają się nie wybrzmiewać w pełni.
Nie da się ukryć, że w VII epizodzie miała zdecydowanie więcej charyzmy. Być może jest to po prostu wina tego, że aktorsko Daisy Ridley nie ma najmniejszego startu do Marka Hamilla i Adama Drivera.

Nowo wprowadzona postać Rose jest wyłącznie okej, a jej dialogi wydają się być infantylne. Boli zwłaszcza jeden z końcowych cytatów, który bardzo nie pasuje do kontekstu, a równocześnie portretuję ją jako hipokrytę i osobę samolubną, co raczej nie było zamierzeniem twórców.

Największym zarzutem jaki stawiam ósmej części Gwiezdnych Wojen jest brak łączności z epizodem siódmym. „Przebudzenie Mocy” pozostawiło po sobie istne morze pytań, a choć „Ostatni Jedi” odpowiada na najważniejsze z nich (czytaj: co stało się z Lukeiem Skywalkerem?), to wiele po prostu ignoruje. Nie rozwija niektórych, bardzo interesujących tematów, nie wyjaśnia chociażby w najmniejszym stopniu sytuacji politycznej, a część wątków bezczelnie ucina. Ostatecznie rzecz biorąc, nie jest to film, który rozwiewa wszelkie wątpliwości związane z historią po „Powrocie Jedi” - rzekłbym wręcz, że owe wątpliwości mnoży.

Źródło potęgi i początki Nowego Porządku wciąż pozostają nieznane

W czasie akcji filmu dokonuje się także istny gwałt na czasoprzestrzeni – albo doba na Ahch-To trwa mniej więcej sześć godzin, albo wydarzenia nie dzieją się równolegle do siebie (co sugeruję nam film). Warto tutaj także wspomnieć o BB-8 ex machina, czyli najprostszym rozwiązaniu każdego problemu.

Sporym problemem przy pierwszym seansie był dla mnie także humor obecny w filmie. Jest go po prostu za dużo, nie pasuje do powagi sytuacji i często wybija z rytmu. Co prawda, przy drugim podejściu przeszkadzał mi już mniej, ale wciąż uważam, że wiele scen komediowych za zbędnę. Co więcej na swój sposób, infantylizują one film.

Mam również pewny problem z finałem. Odnoszę wrażenie, że niezbyt pasuje on do środkowej części trylogii, a zagranie twórców dotyczące pewnej postaci jest, w mojej opinii, marnotrawstwem potencjału. J.J. Abrams będzie miał z pewnością bardzo ciężkie zadanie jako scenarzysta kolejnego epizodu.

Jeśli chodzi o aktorstwo, to jest wręcz fenomenalnie. Mark Hamill błyszczy w każdej scenie, to zdecydowanie najlepsza z jego dotychczasowych ról. Nowy Luke to postać skonfliktowana wewnętrznie, zmęczona i złamana, ale zachowująca mimo wszystko pewną siłę. I to wszystko idealnie widać na twarzy Marka Hamilla! W dosłownie każdym ujęciu!

Mimika Marka Hamilla jest fenomnalna

Adam Driver także nie szczędzi popisów, wraz z cudowną i nieodżałowaną Carrie Fisher. Leia pełna jest dostojeństwa, ciepła i zdeterminowania zarazem, a Kylo budzi prawdziwy niepokój. Cała reszta obsady wypada bardzo dobrze, ale wyżej wymieniona trójka dosłownie kradnie film.

Zdjęcia są bardzo ładne, acz nie wybitne. Uwagę zwraca zwłaszcza pomysłowa gra światłem na twarzy bohaterów i prześliczne krajobrazy Ahch-To, a także niezwykle kontrastowe barwy na planecie Crait.

Choreografia walki z użyciem mieczy świetlnych jest imponująca, jednak w kilku momentach widać jej sztuczność. Mimo wszystko „Przebudzenie Mocy” i pamiętna walka w śnieżnym lesie ukazało to lepiej, ale muszę przyznać, że nie mam za bardzo na co narzekać.

Efekty są piękne i nieodstające od hollywoodzkiego poziomu, ale „Łotr 1” stał zdecydowanie o klasę wyżej. Widać w tym wszystkim pewną plastyczność i sztuczność, której w niedawnym
spin-offie nie dało się uświadczyć.


Efektom nie da się nic zarzucić

Jeśli chodzi o zastrzeżenia, to z pewnością mogę wymienić też pewną przesadę obecną w filmie. Widać ją zwłaszcza w używaniu mocy – choć jest tutaj pewien pierwiastek mistycyzmu, to bohaterowie obchodzą się z nią zbyt swobodnie i jestem przekonany, że gdyby zestawić niektóre sceny z oryginalną trylogią, to Yoda wyglądałby przy Rey lub Snoke’u na niedouczonego amatora.

Przykro mi to mówić, ale muzyka jest wyłącznie wtórna. Po pierwszym seansie nie byłem w ogóle pewny czy film wprowadza jakiekolwiek nowe utwory, co do tej pory robiła każda część sagi. Teraz mamy do czynienia wyłącznie z wykorzystaniem sprawdzonych i dobrze znanych melodii, co osobiście uważam za sporą wadę.

Jaki jest więc ostatecznie „Ostatni Jedi”? To film wielu sprzeczności, ale finalnie wychodzący z walki obronną ręką. Inny od pozostałych części sagi, z jednej strony bardzo skupiony na postaciach, z drugiej uderzający czasami w zbyt luźne tony. Rozwikłuje kilka zagadek przeszłości, ale równocześnie ignoruje ważne pytania i stawia zagadki przyszłości. Gdy oglądałem film po raz pierwszy odnosiłem także wrażenie, że jest za szybki (pierwszy montaż trwał dokładnie trzy godziny i dwadzieścia minut, do kin trafiło zaś dwie i pół godziny), za drugim razem tempo wydawało mi się już bardziej odpowiednie. Jak już wspomniałem, mam spory problem z oceną tego dzieła. Po pierwszym seansie wydawało mi się, że 6,5 będzie odpowiednie, po drugim byłem przekonany do 7, teraz zaś po napisaniu tej recenzji i uporządkowaniu swoich myśli wydaje mi się, że 7,5 może być właściwą decyzją. Nie jest to film wybitny ani nie są to też moje idealne Gwiezdne Wojny, ale w ostatecznym rozrachunku posuwa on historię naprzód kierując ją na nowe, interesujące tory, a przy tym dostarcza mnóstwo rozrywki.

Ocena końcowa: 7,5 /10

PS: Jeśli nigdy nie byliście, to bardzo polecam małe sale kina Kijów w Krakowie.

Recenzja zostanie także opublikowana w The Nowodworek Times

sobota, 2 grudnia 2017

Dawca Przysięgi I - recenzja



Niemal trzy lata niecierpliwie oczekiwałem trzeciego tomu Archiwum Burzowego Światła. Muszę przyznać, że „Drogę Królów” i „Słowa Światłości” uważam za szczytowe osiągnięcie literatury rozrywkowej, a moje oczekiwania związane z „Dawcą Przysięgi” były bardzo wysokie.

Tym o czym warto wspomnieć na samym początku jest fakt, że książka została podzielona w Polsce na dwie części i to, co czytałem jako „Dawca Przysięgi I” to zaledwie 2/5 rzeczywistego „Dawcy Przysięgi”. Ta recenzja odnosi się oczywiście właśnie do owego kawałka całej historii, a w styczniu możecie spodziewać się mojej opinii na temat „Dawcy Przysięgi II”.

Moim ulubionym bohaterem całego cyklu był zawsze Dalinar Kholin, dlatego też bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że autor właśnie jemu zamierza poświęcić trzeci tom swojej monumentalnej sagi. Jeśli mam być jednak szczery to udział Czarnego Ciernia w tej książce mocno mnie zawiódł. Z retrospekcji nie dowiadujemy się o nim praktycznie niczego, ponadto co już wiedzieliśmy. Zaś jego wątek w głównej linii czasowej jest raczej mało interesujący. Nie obfituje w zwroty akcji, ani konflikty, zdaje się być niemal wyprany z większych emocji. Oczywiście, wciąż mamy do czynienia z literaturą Brandona Sandersona, więc w końcowej fazie książki pojawia się kilka naprawdę mocnych zdarzeń, ale w porównaniu z tym do czego przyzwyczaiło nas ABŚ jest raczej przeciętnie. Co nie znaczy źle! To wciąż historia przynajmniej dwa razy lepsza od wszystkich innych powieści rozrywkowych, rzecz w tym, że niekoniecznie dobrze znosząca porównanie z legendą poprzednich tomów.

Kaladin i Shallan mają bardzo przyzwoicie poprowadzone wątki, ale znów odnosiłem wrażenie, że brak w nich jakiegoś mocniejszego konfliktu. Główne postaci praktycznie nie mają wrogów, co sprawia że mimo interesujących wydarzeń czuć tutaj brak napięcia. Nawet pomimo, że w miejscu akcji naraz przebywają Kaladin i Amaram!

Kolejnym z zarzutów jaki muszę wytoczyć książce jest pewna przesada, widoczna w możliwościach bohaterów. Ja zdaję sobie sprawę, że Świetliści Rycerze powrócili, ale w chwili obecnej zaliczają się do nich już niemal wszyscy. Co gorsza zyskali oni nowe moce, przez co zaczyna się czuć w powieści lekko kiczowatego ducha super-hero, który było co prawda wcześniej w ABŚ obecny, ale dawkowany w taki sposób że wzbudzał dreszcze a nie kpiące uśmieszki. Tym razem Brandon chyba lekko przesadził, ponieważ to co dawniej stanowiło dla wszystkich zabójcze zagrożenie staję się teraz dziecinną igraszką. Pozwolę sobie również przemilczeć kwestię Dywizjonu lotniczego „most numer cztery”, którą uznaje za mocno nietrafiony pomysł.

Czyżbym był więc rozczarowany lekturą i uważał czas nad nią spędzony za zmarnowany? Absolutnie nie! To wciąż świetna, wciągająca historia, osnuta wokół postaci, które zdążyliśmy już polubić. Nie jest przy tym sztampowa i na całe szczęście udaje jej się uniknąć łatwego, czarno-białego podziału. Końcowe strony zaś, wypełnione są kilkoma naprawdę świetnymi motywami, zapowiadają przyszłe odkrycie kart i jakiś szokujący zwrot akcji.

Świat przedstawiony dalej jest wręcz przebogaty, zasiedlony dziesiątkami interesujących postaci, wypełniony szczegółami i zachwycającymi detalami. Jednym do czego jestem w stanie porównać to uniwersum jest Śródziemie i Westeros.

Czy mogę więc powiedzieć, że lektura w pełni mnie usatysfakcjonowała i była tak niesamowitym przeżyciem jak poprzednie tomy? Z żalem stwierdzam, że nie. Myślę, jednak, że jest to wina podziału tego tomu na dwie części. De facto, dostaliśmy zaledwie wstęp i początek rozwinięcia tego tomu, a naszkicowana w „Dawcy Przysięgi I” sytuacja zdaje się obiecywać przyszłe, podniosłe wydarzenia. To genialna, acz niepełna powieść. Z niecierpliwością oczekuję drugiej części, ale tej nie jestem w stanie uczciwie wystawić maksymalnej noty. Tak więc Dawca Przysięgi otrzymuje ode mnie 8/10.

Ocena końcowa: 8/10

PS: Tłumaczenie ma kilka błędów stylistycznych, jestem też przekonany że brakuje w książce jednego znaku rozpoczęcia nowego rozdziału. Pomijając prześliczną okładkę, to od strony technicznej jest dość kiepsko.

wtorek, 31 października 2017

Blade Runner 2049


 
Jest około godziny 23:00, a ja właśnie wróciłem z seansu Blade Runner’a 2049. Mowa tutaj o kontynuacji klasyka z 1982 a jak ostatnimi czasy Holywood wychodzą sequele, wszyscy wiemy: dzielą się na te wtórne ale dostarczające krótkotrwałej przyjemności (choć lekko zajeżdżającej nekromancja) i te marne. Kino zostało zdominowane przez proste, popcornowe filmy w których fabuła stanowi dodatek do efektów. Oczywiście nie mam nic przeciwko porządnej porcji rozrywki, ale ileż można?
Jak więc na tym tle wypada Balde Runner 2049? Bardzo dużo o tym filmie słyszałem, a wszystkie opinie jakie dano mi przeczytać były niemalże bezkrytycznymi peanami. Z ogromną satysfakcją, mogę stwierdzić, że nie było w nich krzty przesady.

Deckard powraca na ekran po 35 latach

Dzieło Denisa Villeneuve to film pod niemalże każdym względem doskonały. Rozczarują się jednak ci, którzy będą oczekiwać od niego dobrej zabawy, żartobliwych dialogów i wspaniałych scen akcji. Ani razu się na nim nie zaśmiałem, wybuchy da się policzyć na palcach jednej ręki, a tempo jak na dzisiejsze standardy jest wręcz ślamazarne. Co absolutnie nie zmienia faktu, że jest to zdecydowanie najbardziej niesamowite kinowe doświadczenie jakie przeżyłem od wielu lat.

Cóż więc składa się na ów sukces? Zacznę od nietypowej, bo technicznej strony. Przez recenzję, które czytałem przed seansem jak mantra powtarzał się zwrot, że każdy kadr w filmie jest tak śliczny, że można by go powiesić na ścianie jako obraz. Wydawało mi się to absolutnie niemożliwe i specjalnie szukałem w czasie seansu jakiekolwiek sceny do której mógłbym się przyczepić pod kątem wizualnym. Z radością oświadczam, że nie udało mi się jej znaleźć a film w mojej (nie)skromnej opinii MUSI dostać Oscara za zdjęcia. Każe ujęcie jest maksymalnie dopieszczone, nie ważne czy bohater z kimś rozmawia, przechadza się wśród pyłu, czy też toczy rozpaczliwą walkę – widać, że każdy kadr był starannie przemyślany i dopracowany. Projekty lokacji są wręcz miażdżące, przytłaczają swoja szczegółowością, brutalnym i zimnym pięknem, a także oszałamiają pomysłowością. Identycznie jest jeśli chodzi o koncept kostiumów. 

Każdy kadr to małe arcydzieło

Film w żaden sposób nie kopiuje oryginalnego Blade Runner’a. Twórczo rozwija przedstawione wcześniej idee, w umiejętny sposób nawiązuje do spuścizny dzieła z 1982 a przy tym pozostaje w pełni odrębny, niepowtarzalny i… dużo bogatszy. To przykład kontynuacji doskonałej, która poszerza problemy zapoczątkowane w pierwszej części, zachowuje własny styl i dodaje wiele od siebie. Być może część czytelników uzna te słowa za herezję, ale dla mnie Blade Runner 2049 jest lepszy niż film Ridleya Scott’a. To dzieło pełniejsze, ciekawsze, zadające inne, równie ważne, lub nawet ważniejsze pytania.

Tempo, jak już wspomniałem, jest nieśpieszne. Powolne, długie ujęcia budują gęsty, niemalże oniryczny klimat. Dzięki temu też wszystkie sceny akcji wybrzmiewają w odpowiedni sposób. Nie są one również pod żadnym względem przesadne, ale dzięki swej autentyczności budzą ogromne emocje.

Mroczny klimat antyutopii jest niemalże namacalny


Scenariusz jest ciekawy i skłania do myślenia. Poruszono w nim uniwersalne, acz bliskie dzisiejszemu człowiekowi kwestię. Problemy w nim przedstawione to wciąż fantastyka naukowa, ale odczytując je jako metaforę, da się odnaleźć spostrzeżenia względem naszej rzeczywistości. Sama historia nie jest specjalnie dynamiczna, ale z pewnością intrygująca, a postacie zachowują się w autentyczny sposób. Wszystkie role są też bardzo dobrze zagrane, Ryan Gosling zaliczył tutaj chyba najlepszy występ z całej swojej dotychczasowej kariery, Ana de Armas sprawdza się idealnie, a Jared Leto (choć bliski przeszarżowania), we wspaniały sposób buduje wizerunek szalonego wizjonera. Harrison Ford nie lśni tutaj specjalnie, ale jego gra jest co najmniej dobra. Zresztą jego czas ekranowy i tak jest dużo mniejszy niż sugerują tą promocyjne plakaty.

Efekty są świetne i trudno mi wyobrazić, aby kiedykolwiek mogły się zestarzeć. Wykreowany przez film świat stanowi przerażającą, wypełnioną szczegółami antyutopię. Każda kropla deszczu, każdy monumentalny budynek, każdy hologram budują cudownie złudną wizję straszliwego i ciekawego zarazem świata. 

Audiowizualnie powala


Muzyka jest szczątkowa, składa się głównie z mocnych „uderzeń” w odpowiednich momentach – zresztą odnoszę wrażenie, że Hans Zimmer nie umie już tworzyć nic innego. Mimo to, taki format idealnie pasuje do dzieła Denisa Villeneuve i warstwa audio także współgra z całością składając się na absolutnie niesamowity efekt końcowy.

Podsumowując, Blade Runner 2049 to niesamowite, filmowe doświadczenie. Nie pamiętam kiedy po wyjściu z kina czułem, że obejrzałem coś tak wizjonerskiego Niech najlepiej świadczy o tym fakt, że ja i moi znajomi jeszcze kilka chwil po napisach siedzieliśmy w totalnej ciszy, a gdy wstaliśmy z foteli większość z nas nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zdaje sobie także sprawę, że nie każdego ten film tak „chwyci” jak mnie , zresztą wśród z osób z którymi byłem na seansie jedna także nie była usatysfakcjonowana. Wierzę jednak, że jest to dzieło, z którym zdecydowanie warto się zapoznać, a ja sam mam wielką przyjemność przyznać mu najwyższą ocenę.

Ocena końcowa: 10/10

Tekst opublikowany również w The Nowodworek Times

niedziela, 3 września 2017

Siódmy sezon „Gry o Tron”, czyli frustrata słów kilka




 Tekst zawiera niewielkie spoilery

Dwudziestego ósmego sierpnia miała miejsce emisja odcinka „Smok i wilk” kończącego siódmy sezon Gry o Tron – najpopularniejszego serialu naszych czasów. W czasie wieczornej premiery pobito rekord oglądalność, a dziesiątki rozhisteryzowanych widzów z zapartym tchem oglądało wieńczące go sceny. I nie zrozumcie mnie źle, nie chce nikomu odbierać przyjemności z seansu – jeśli tylko macie na to ochotę, to może was to bawić. Oczywiście pod warunkiem, że logikę ciśniecie w kąt, zapomnicie o tym co było kiedyś i przygotujecie się na bezmózgie show.

Gra o Tron przez większość czasu swojego trwania była tak dobra, z powodu niespotykanej nigdzie indziej logiczności wydarzeń. Nie bawiła się w najmniejsze złudzenia, pokazywała świat takim jaki jest, a właściwie takim jaki mógłby być, gdyby taki świat jak Westeros istniał. Nikt nie bawił się tutaj w jakiekolwiek konwenanse: jeżeli popełniłeś błąd, to płaciłeś za to odpowiednią cenę. Warto napomknąć również, że wszystkie postaci miały swoje cele i charaktery, a cała fabuła była konsekwencją podejmowanych przez nie działań. Geniusz tego serialu objawiał się właśnie najmocniej poprzez różnorakie persony. Nie było tutaj postaci idealnie złych i idealnie dobrych, każdy miał swoje wady, ułomności ale i stać go było na czyny budzące sympatię (pomijając kilka gnid pokroju Joffreya). Widz z nieskrywaną przyjemnością oglądał istny taniec intryg, zawiłe polityczny pojedynki w wykonaniu charyzmatycznych i ciekawych osobowości, a wszystko to w sosie wspaniałej muzyki, dobrych scen akcji i szokujących cliffhanger'ów.


Gdzie się podziały takie dialogi?


 
I tak wszystko trwało sobie radośnie, aż do końca czwartego sezonu, gdy to scenarzyści zdecydowali się porzucić książkowy oryginał i poprowadzić historię inną od niego, odrębną ścieżką. Owocem ich starań był przeciętny i nudny sezon piąty. Przyznaję się szczerze, zwątpiłem w nich wtedy. Oto zaproponowano mi historię niezwykle uproszczoną, pełną skrótów fabularnych i pozbawioną większości tego co w niej kochałem. Postacie spłycono, wątki wycięto, a także zapoczątkowano całkiem wyraźny podział na „tych dobrych” i „tych złych”.

W chwili, gdy czułem się pozbawiony wszelkiej nadziei na ciekawe zawiązanie akcji w przyszłości... Scenarzyście podźwignęli się z kolan i zafundowali nam wspaniały rollercoaster, pełen emocji. Nie miałem już czasu chlipać nad skasowaną częścią historii, to ta którą dostałem porwała mnie bez reszty. Wiele postaci zginęło w tym sezonie (ponad dwadzieścia!), historia skakała z wątku na wątek, a bohaterowie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji się spotkać zaczęli łączyć siły. Była to opowieść genialnie pozszywana z tego co wcześniej rozdarto i owszem, zdarzało się, że kilka szwów wyglądało na zrobione „na odwal się”, ale cóż z tego, skoro efekt końcowy był doskonały?

W mojej subiektywnej opinii to najlepsza sekwencja całego serialu

A teraz skończył się sezon siódmy i nie pozostało mi nic innego jak wyrzucić z siebie odrobinę jadu i frustracji. Bo zaprezentowana mi nowa część historii, popełniła wszystkie grzechy piątego sezonu i dorzuciła jeszcze morze nowych. Pamiętacie jak wspomniałem, że w szóstym sezonie zginęło wiele ważnych postaci? Okazało się, że zbyt wiele. Naprawdę. Odeszli starzy, wielcy gracze, pozostawiając losy gry w rękach postaci miałkich i nijakich, które dodatkowo spłaszczono i pozbawiono wszelkiej charyzmy. Nie wiem czy to wina beznadziejnego aktorstwa odtwórców głównych ról, scenariusza czy reżyserów, ale postacie, które dawniej lubiłem nie wywoływały we mnie teraz żadnych emocji. Co więcej, podział na dobrych i złych dokonał się już ostatecznie. Nawet gdy pewna pozytywna bohaterka daje popis wojennemu okrucieństwu nakazując spalić pewnego generała i jego syna to...

Nic z tego nie wynika! To największy błąd jaki może popełnić Gra o Tron. Nic, zupełnie nic! Siostra grozi siostrze śmiercią? W kolejnym odcinku ich relacje będą normalne, bo przecież nic się nie stało! Ktoś pali ludzi, na co przerażona patrzy osoba, która do tej pory uważała „podpalacza” za wcielenie wszelkich cnót? Co z tego, dwa odcinki to wystarczająco dużo czasu, żeby zapomnieć! Co więcej zapominanie działa wybiórczo, można na przykład oskarżyć kogoś o czyn, w którym samemu brało się udział, ujawniając równocześnie swoje winy... ale sędziowie będą pamiętać tylko o tym, że oskarżony jest winny! Postać wpada do wody, w środku wrogiej armii, w pełnej płytowej zbroi? Dawniej jej los byłby pewną śmiercią... ale scenarzyści potrzebują, żeby przeżyła więc... przeżywa! 

Czy ktokolwiek wierzył, że główny bohater zginie w tym momencie?
 
O właśnie, to kolejna rzecz ważna zaznaczenia. Dobrzy bohaterowie stali się nieśmiertelni i nietykalni. Nikt chyba nie wierzył, że pewien Pan nie zostanie ocalony z pewnej wysepki, ale twórcy pokazywali nam to jako moment największego napięcia. Stwierdzam to ze smutkiem i żalem, ale Gra o Tron przestała budzić we mnie jakiekolwiek napięcie.

Co więcej mrowie sytuacji rozwiązywanych jest przez typową deus ex machinę. Było to niedopuszczalne we wcześniejszych sezonach, ale w obecnym jest już niemal regułą. Regułą śmieszna, poniżającą, uwłaszczającą inteligencji widowni i dowodzącej, jak bardzo wyprani z pomysłów są scenarzyści.

I oczywiście, to wciąż nie jest zły serial. Oglądam go dalej, bo ciekawi mnie jak to wszystko się skończy, lubię sobie popatrzeć na dobre efekty specjalne i posłuchać wybitnej muzyki. Ale kto cieszyłby się z jedzenia suchej kaszy, gdy przywykł do najwykwintniejszych potraw? Najgorsze jest zaś to, że materiał na te 3 sezony znajduję się w napisanych książkach. I nie wymagam, żeby serial je ślepo naśladował. Może sobie wycinać wątki i upraszać, ale do cholery jasnej, jak już to robi, to niech robi to dobrze.

PS: Tekst jest dostępny także na portalu Nowa Fantastyka