piątek, 25 maja 2018

Han Solo - recenzja bezspoilerowa




Muszę przyznać, że jako fan Gwiezdnych Wojen żyje w niezwykle ciekawych czasach. Nigdy wcześniej nie byłem tak rozpieszczany: co roku nowy film, od groma komiksów, książek, gier, newsów. Uniwersum żyje, rozrasta się, poszerza… a całkiem niedawno poszerzyło się o nową historię Hana Solo.

Jaka była moja pierwsza, reakcja, gdy około rok temu dowiedziałem się, że powstanie solowy (wybaczacie ten kiepski żart) film o najsłynniejszym przemytniku galaktyki? Zdziwienie i pewne rozczarowanie – postać wykreowana przez Harrisona Forda jest legendą kina nowej przygody. W mojej opinii nie było potrzeby opowiadania o jej początkach – bo wszystko co powinniśmy o niej wiedzieć przedstawiono nam już w Oryginalnej Trylogii.

W stanie niepewności i swego rodzaju strachu trwałem przez długie miesiące – aż do chwili gdy ujrzałem pierwszy teaser produkcji – ależ to było genialnie zmontowane! Jak świetna muzyka, kolory, zdjęcia! Po raz pierwszy poczułem, że ten film (mimo trapiących go problemów, zmiany reżysera i wyrzucenia około 90% nagranego już materiału do kosza) może się udać. Od tamtego czasu czekałem niecierpliwie, pozwalając sobie na drobną nadzieję.

Klimat westernu i kina nowej przygody jest wyraźnie wyczuwalny

Wczoraj dane mi było zweryfikować wszelkie obawy, rozliczyć marzenia z rzeczywistością i ocenić nowe Star Wars – jak więc wypada Solo? Cóż, jednym słowem… jest ok.

Zaczynając od pozytywów – to film niesamowicie ładny wizualnie. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że najładniejszy film z całej marki: niektóre sceny wprost wgniatają w fotel wykonaniem. Zdjęcia współgrają ze świetnymi efektami cząsteczkowymi, spranymi kolorami i wszechobecnym w kadrach brudem. Galaktyka jest tutaj bardzo namacalna, wręcz naturalistyczna – Ron Howard (reżyser) ukazuję nam wnętrza fabryk, kopalni, barów i okopów. To coś czego w Gwiezdnych Wojnach jeszcze nie widzieliśmy – film pozbawiony wielkich bitew i epickich starć. Film, który w teorii powinien skupiać się na pojedynczej grupie postaci, silnym konflikcie, mocnych, targających bohaterami emocjach…

Efekty wizualne, dobór lokacji i ujęcia stroją na bardzo wysokim poziomie


No właśnie: powinien. Fabularnie nie ma tutaj cudów. To poprawna historia i… właściwie tyle. Oczywiście, pokazano nam tutaj wiele interesujących miejsc, zreinterpretowano znane postaci i przedstawiono nowe – ale historia po prostu zbyt mało angażuje. Dopatrywałbym się w tym winy niedostatecznego podbudowania konfliktu z głównym antagonistą, który choć wygląda obłędnie (koniecznie zwróćcie uwagę na jego pelerynę!), to pozbawiony jest niemal jakichkolwiek powiązań z naszym głównym bohaterem.

Niewłaściwa jest też konstrukcja filmu. O ile pierwszy i drugi akt są poprawne, o tyle trzeci zdaję się być zrobiony na „odwal się”. Tak jakby na planie w pewnym momencie stwierdzono „Panowie, wystarczy już tego, kończymy”. Rozwiązanie akcji jest nagłe, nieodpowiednio podbudowane i nie wzbudza zbyt dużych emocji. Że o kretyńskiej i niezrozumiałej dla mnie, a przede wszystkim, za mało umotywowanej decyzji Hana pod koniec nie wspomnę.

Tym jednak co zdecydowanie świadczy na korzyść dzieła, jest utrzymanie przygodowego, westernowego ducha. Bynajmniej nie oznacza to, że film jest lekki w swojej wymowie, ale nie można też nazwać go mrocznym. To historia o rabusiach, złodziejach i przemytnikach z wszystkimi zaletami i wadami takiej konwencji.

O dziwo nie widzę Daenerys a Qi'rę - Emilia Clarke daje radę!


Scenami powodującymi największy uśmiech na moje twarzy były te związane z fanserwisem. Moje serce oddanego fana biło mocniej z każdym kolejnym nawiązaniem, które dla większości ludzi były zapewne zupełnie niezrozumiałe. To jednak takie sceny jak gra w Sabacca, przekazanie Hanowi kostek, czy pierwsze spotkanie z Chewim były najjaśniejszymi elementami filmu.

Aktorsko jest nieźle. Donald Glover i Alden Ehrenrich wypadają pozytywnie, aczkolwiek z oczywistych względów nie są w stanie dorównać legendzie Harrisona Forda i Billy’ego Dee Williamsa. Wykreowane przez nich postacie są bliskie oryginałom, ale brakuje im pewnej kropki nad i, ostatecznego szlifu. Mimo wszystko ich występy mogę zaliczyć na plus.

Największym zdziwieniem była dla mnie Emilia Clarke, która wbrew swojej manierze i zwyczajom nie okazała się być aktorskim drewnem. Rola Qi’ry jest zdecydowanie jej najlepszą z dotychczasowych i wbrew swoim obawom na ekranie ani razu nie udało mi się dostrzec Matki Smoków. Bardzo pozytywnie wypada też Joonas Suotamo, który świetnie czuje ducha Chewbacci i oddaje wszystkie aspekty Wookiego.

Najsłynniejszy dywan galaktyki

Muzyka jest całkiem fajna, ale ani główny motyw skomponowany przez Johna Williamsa, ani pozostałe autorstwa Johna Powella nie porwały mnie w żadnym momencie. Chyba będę musiał się pogodzić z faktem, że tak wybitnych utworów jak „Duel of the Fates”, „Final Duel”, „Battle of Heros” czy „Imperial March” nie będzie mi już dane usłyszeć.

Kolejnym plusem jest pozbawienie scenariusza niepotrzebnych gagów, który były tak irytująco obecne w „Ostatnim Jedni”. Żarty są, śmieszą i rozładowują napięcie – ale czułem, że oglądam kino nowej przygody, a nie popcorniaka z superbohaterami.

Podsumowując: to średni film, ale bardzo solidne Gwiezdne Wojny. Bawi, dostarcza rozrywki, zachwyca stroną wizualną, odwołuje się do fanów – ale nic ponadto. W ogólnym rozrachunku polecam, ale przygotujcie się na porządny rzemieślniczy wyrób, a nie pełnokrwiste dzieło.

Ocena końcowa: 4 /6

Recenzja zostanie także opublikowana w The Nowodworek Times