Bardzo
rzadko zdarza mi się wyjść z sali, ochłonąć i nie potrafić
wydać pełnej opinii o obejrzanym dziele. Tym razem jednak tak było.
Po pierwszym seansie naprawdę nie wiedziałem co myśleć o
najnowszych Gwiezdnych Wojnach. Film zdawał mi się szokująco wręcz
nierówny, pełen scen zarówno genialnych, jak i nędznych. Drugi
seans sprawił jednak, że moje zdanie jest już bardziej spójne i
jednoznaczne.
Zaczynając
od podstawy każdego filmu, czyli scenariusza, mogę powiedzieć, że
nie jest źle. Ci, którzy prorokowali plagiat epizodu V,
zdecydowanie przeliczyli się w czarnowidztwie. Film co prawda
korzysta z ogranych schematów, ale w bardzo umiejętny i zaskakujący
sposób je odwraca. Jest tutaj wiele scen, których w całej sadze
jeszcze nigdy nie widzieliśmy, a część z nich w fenomenalny
sposób zapada w pamięć. Niestety nie wszystkie w pozytywnym sensie
– pewne fabularne rozwiązanie z Leią to chyba najgorsze, co się
sadze przytrafiło od czasów Jar Jara. Mimo wszystko, tak
szokujących zwrotów akcji nie było w Star Wars od czasu „Imperium
Kontratakuje”, a większość scenariuszowych rozwiązań naprawia
błędy „Przebudzenia Mocy”.
Tym,
co zasługuje na szczególne wyróżnienie, jest postać Kylo Rena.
To, jak wspaniale poprowadzono jego historię w epizodzie VIII niemal
nie mieści się w głowie! Wątpię, aby ktokolwiek mógł narzekać
na ewolucję tego charakteru co więcej, gdy spojrzy się na The
Force Awakens, wyraźnie widać, że wszelkie zmiany logicznie z
siebie wynikają. Jestem pełen uznania dla Riana Johnsona za
poprowadzenie tego w ten sposób.
Dobrze
jest też jeśli chodzi o Luke’a Skywalkera. Choć finał jego
wątku wydaje mi się nielogiczny, a motywacja związana z pobytem na
Ahch-To nie przekonuje mnie całkowicie, to w ogólnym rozrachunku
przeszłość i teraźniejszość mistrza Jedi zdecydowanie podnoszą
moją ocenę filmu. Bardzo przyjemnie śledziło mi się także losy
generał Lei (pomijając wspomnianą już scenę, o której bardzo,
bardzo chciałbym zapomnieć) i wiceadmirał Holdo.
Warta
odnotowania jest także postać Finna. Widać, że w czasie trwania
filmu przechodzi on znaczną przemianę i ukazano to w poprawny, i
zadowalający sposób. Niestety na tym muszę skończyć pochwały i
przejść do bardziej gorzkiej części.
Poe
Dameron okazuje się być skończonym idiotą. Im dłużej nad nim
myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest to postać,
która powinna budzić antypatię. Jej działania, choć motywowane
szlachetnie, mają iście straszliwe rezultaty, a co gorsza
pozbawione są wymiernych konsekwencji.
Rey
zdaje się być na tle wszystkich pozostałych bohaterów niemal
bezpłciowa. Jej postać nie przechodzi poważnych przemian, a wybory
jakie podejmuje, zdają się nie wybrzmiewać w pełni.
Nie
da się ukryć, że w VII epizodzie miała zdecydowanie więcej
charyzmy. Być może jest to po prostu wina tego, że aktorsko Daisy
Ridley nie ma najmniejszego startu do Marka Hamilla i Adama Drivera.
Nowo
wprowadzona postać Rose jest wyłącznie okej, a jej dialogi wydają
się być infantylne. Boli zwłaszcza jeden z końcowych cytatów,
który bardzo nie pasuje do kontekstu, a równocześnie portretuję
ją jako hipokrytę i osobę samolubną, co raczej nie było
zamierzeniem twórców.
Największym
zarzutem jaki stawiam ósmej części Gwiezdnych Wojen jest brak
łączności z epizodem siódmym. „Przebudzenie Mocy” pozostawiło
po sobie istne morze pytań, a choć „Ostatni Jedi” odpowiada na
najważniejsze z nich (czytaj: co stało się z Lukeiem
Skywalkerem?), to wiele po prostu ignoruje. Nie rozwija niektórych,
bardzo interesujących tematów, nie wyjaśnia chociażby w
najmniejszym stopniu sytuacji politycznej, a część wątków
bezczelnie ucina. Ostatecznie rzecz biorąc, nie jest to film, który
rozwiewa wszelkie wątpliwości związane z historią po „Powrocie
Jedi” - rzekłbym wręcz, że owe wątpliwości mnoży.
W
czasie akcji filmu dokonuje się także istny gwałt na
czasoprzestrzeni – albo doba na Ahch-To trwa mniej więcej sześć
godzin, albo wydarzenia nie dzieją się równolegle do siebie (co
sugeruję nam film). Warto tutaj także wspomnieć o BB-8 ex machina,
czyli najprostszym rozwiązaniu każdego problemu.
Sporym
problemem przy pierwszym seansie był dla mnie także humor obecny w
filmie. Jest go po prostu za dużo, nie pasuje do powagi sytuacji i
często wybija z rytmu. Co prawda, przy drugim podejściu
przeszkadzał mi już mniej, ale wciąż uważam, że wiele scen
komediowych za zbędnę. Co więcej na swój sposób, infantylizują
one film.
Mam
również pewny problem z finałem. Odnoszę wrażenie, że niezbyt
pasuje on do środkowej części trylogii, a zagranie twórców
dotyczące pewnej postaci jest, w mojej opinii, marnotrawstwem
potencjału. J.J. Abrams będzie miał z pewnością bardzo ciężkie
zadanie jako scenarzysta kolejnego epizodu.
Jeśli
chodzi o aktorstwo, to jest wręcz fenomenalnie. Mark Hamill błyszczy
w każdej scenie, to zdecydowanie najlepsza z jego dotychczasowych
ról. Nowy Luke to postać skonfliktowana wewnętrznie, zmęczona i
złamana, ale zachowująca mimo wszystko pewną siłę. I to wszystko
idealnie widać na twarzy Marka Hamilla! W dosłownie każdym ujęciu!
Adam
Driver także nie szczędzi popisów, wraz z cudowną i nieodżałowaną
Carrie Fisher. Leia pełna jest dostojeństwa, ciepła i
zdeterminowania zarazem, a Kylo budzi prawdziwy niepokój. Cała
reszta obsady wypada bardzo dobrze, ale wyżej wymieniona trójka
dosłownie kradnie film.
Zdjęcia
są bardzo ładne, acz nie wybitne. Uwagę zwraca zwłaszcza
pomysłowa gra światłem na twarzy bohaterów i prześliczne
krajobrazy Ahch-To, a także niezwykle kontrastowe barwy na planecie
Crait.
Choreografia
walki z użyciem mieczy świetlnych jest imponująca, jednak w kilku
momentach widać jej sztuczność. Mimo wszystko „Przebudzenie
Mocy” i pamiętna walka w śnieżnym lesie ukazało to lepiej, ale
muszę przyznać, że nie mam za bardzo na co narzekać.
Efekty
są piękne i nieodstające od hollywoodzkiego poziomu, ale „Łotr
1” stał zdecydowanie o klasę wyżej. Widać w tym wszystkim pewną
plastyczność i sztuczność, której w niedawnym
spin-offie
nie dało się uświadczyć.
Jeśli
chodzi o zastrzeżenia, to z pewnością mogę wymienić też pewną
przesadę obecną w filmie. Widać ją zwłaszcza w używaniu mocy –
choć jest tutaj pewien pierwiastek mistycyzmu, to bohaterowie
obchodzą się z nią zbyt swobodnie i jestem przekonany, że gdyby
zestawić niektóre sceny z oryginalną trylogią, to Yoda wyglądałby
przy Rey lub Snoke’u na niedouczonego amatora.
Przykro
mi to mówić, ale muzyka jest wyłącznie wtórna. Po pierwszym
seansie nie byłem w ogóle pewny czy film wprowadza jakiekolwiek
nowe utwory, co do tej pory robiła każda część sagi. Teraz mamy
do czynienia wyłącznie z wykorzystaniem sprawdzonych i dobrze
znanych melodii, co osobiście uważam za sporą wadę.
Jaki
jest więc ostatecznie „Ostatni Jedi”? To film wielu
sprzeczności, ale finalnie wychodzący z walki obronną ręką. Inny
od pozostałych części sagi, z jednej strony bardzo skupiony na
postaciach, z drugiej uderzający czasami w zbyt luźne tony.
Rozwikłuje kilka zagadek przeszłości, ale równocześnie ignoruje
ważne pytania i stawia zagadki przyszłości. Gdy oglądałem film
po raz pierwszy odnosiłem także wrażenie, że jest za szybki
(pierwszy montaż trwał dokładnie trzy godziny i dwadzieścia
minut, do kin trafiło zaś dwie i pół godziny), za drugim razem
tempo wydawało mi się już bardziej odpowiednie. Jak już
wspomniałem, mam spory problem z oceną tego dzieła. Po pierwszym
seansie wydawało mi się, że 6,5 będzie
odpowiednie, po drugim byłem przekonany do 7, teraz zaś po
napisaniu tej recenzji i uporządkowaniu swoich myśli wydaje mi się,
że 7,5 może być właściwą decyzją. Nie jest to film wybitny ani
nie są to też moje idealne Gwiezdne Wojny, ale w ostatecznym
rozrachunku posuwa on historię naprzód kierując ją na nowe,
interesujące tory, a przy tym dostarcza mnóstwo rozrywki.
Ocena
końcowa: 7,5 /10
PS:
Jeśli nigdy nie byliście, to bardzo polecam małe sale kina Kijów
w Krakowie.
Recenzja zostanie także opublikowana w The Nowodworek Times